Powrót do przyszłości
28 kwietnia 2010Współczucie i pustość na ścieżce ekobuddyzmu
9 grudnia 2011Wykład wygłoszony w Hunter College w Nowym Jorku w czerwcu 2011 roku.
Jutro znów wracam do Indii, a więc to mój ostatni wieczór w Nowym Jorku. Cieszę się z naszego spotkania. Przyszło mnóstwo osób, choć nie było właściwie reklamy ani czasu na organizację. Witam was wszystkich słowami „taszi delek”.
Jestem w Stanach Zjednoczonych po raz drugi. Pierwsza wizyta była tak ekscytująca, że chciałem wrócić tu jak najszybciej. Na drugą sposobność przyszło mi jednak czekać trzy lata; kto wie, kiedy nadarzy się następna? Nic nie jest postanowione, ale mam wrażenie, że Ameryka może być celem także mojej trzeciej podróży zagranicznej.
Tak wcześniej, jak teraz Amerykanie – i oficjalnie, i prywatnie – przyjęli mnie bardzo ciepło. Czuję się tu jak wśród starych znajomych i jestem wdzięczny mogąc doświadczać waszej wspaniałej serdecznej przyjaźni.
Zarówno podczas tej, jak i podczas mojej pierwszej wizyty tutaj, spotkałem wiele osób, mających związek z poprzednim, Szesnastym Karmapą. Stąd też i wrażenie powrotu do ludzi, z którymi nawiązałem serdeczną więź. Poczucie ciągłości znajomości zawartych przez tamtego i tego, Siedemnastego, Karmapę to dla mnie symbol, dowodzący, że miłość i przyjaźń są potężnymi siłami, które mogą trwać ponad żywotami. Związki i relacje oparte na tych uczuciach nie ograniczają się wyłącznie do obecnego życia, ale potrafią za nie wykraczać, nabierając jeszcze większej głębi. Czerpię to przeświadczenie ze spotkania z wami wszystkimi.
Dopóki trwa przestrzeń, obyśmy byli i my – dla innych
W tradycyjnych naukach buddyjskich używa się nieba, planet, gwiazd i słońca jako metafor, obrazujących nasze zobowiązanie do trwania z sercem pełnym wielkiej miłości i współczucia wobec czujących istot. Dopóki istnieje przestrzeń, póki na niebie są słońce i księżyc, chcemy być tu i my, by z miłującą dobrocią i współczuciem pomagać innym, by trwać w więzi łączącej nas z wszystkimi istotami.
W moich osobistych kontemplacjach księżyc często jest stróżem miłości. Metaforą czy też symbolem cierpliwego trwania miłości, symbolem związku między istotami a pełną ciepła dobrocią i współczuciem. Nawet jeśli nie możemy być fizycznie przy innych, to jeśli podniesiemy głowę i myśląc o nich spoglądamy na księżyc, mogą oni odczuć miłość, którą ich darzymy. Możemy czuć ją nawzajem, niezależnie od tego, gdzie akurat jesteśmy i ile czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania.
Takie właśnie aspiracje towarzyszą buddyjskim praktykom miłującej dobroci i wielkiego współczucia, które moim zdaniem mogą być naprawdę skuteczne, o ile stoją za nimi doskonale czyste pobudki. Praca z symbolami staje się wtedy rzeczywistością.
Kiedy poproszono mnie o dzisiejszy wykład, powiedziałem organizatorom, żeby po prostu wybrali mi temat. Sądziłem, że będą dla mnie mili i zdecydują się na coś prostego, ale chcieli, żebym mówił o „współczuciu i prawdziwej naturze umysłu”, a to bardzo trudne. Powinienem teraz poszukać wzrokiem gospodarzy i popatrzeć na nich z wyrzutem, niemniej jednak dam z siebie wszystko, mówiąc, co przyjdzie do głowy.
Pustość jest sposobnością – potencjałem, przestrzenią, w której wszystko może się zdarzyć
Od najmłodszych lat na swój sposób podziwiałem amerykańskie podejście do życia. Stany Zjednoczone jawiły mi się jako miejsce, w którym bardziej niż gdzie indziej na świecie można wybrać drogę i decydować o własnej przyszłości, które daje możliwość wyboru oraz przyzwolenie na pójście za głosem serca. Amerykańska wizja rozstrzygania o swojej przyszłości zostawia miejsce na autonomię, własny osąd i rozum.
Wydaje mi się to zupełnie zgodne z buddyjską wizją pustości oraz zależnego powstawania. Mówiąc o pustce, buddyzm nie ma na myśli swego rodzaju nieistnienia, lecz wskazuje na możliwość wydarzenia się czegokolwiek. Nauki te tyczą fundamentalnego poczucia sposobności, okazji, stanowiącej część rzeczywistości, obecności zasadniczego potencjału, przestrzeni, w której dojść może do wszystkiego. To właśnie główna myśl buddyjskich nauk – stanowiących część tak pojazdu większego, jak i podstawowego – dotyczy pustości i zależnego powstawania.
Szanuj czujące istoty i zadbaj o ich szczęście
Nikt z nas nie może żyć zupełnie niezależnie, w oderwaniu od innych. Pełna kontrola nad własnym życiem jest wykluczona, bowiem każda rzecz zależy od czegoś i z czymś się wiąże, bez względu na to, czy pochłania nas poszukiwanie szczęścia czy też unikanie cierpienia, czy zabiegamy o sławę czy raczej o wolność i większą kontrolę nad własnym losem. Wszystko to jest sprzężone z innymi zjawiskami.
Na każdym etapie jakiejkolwiek relacji, w którą wchodzimy w życiu, mamy zatem możliwość stworzenia pozytywnego związku. Skoro wszystkie rzeczy, z jakimi mamy styczność, są nawzajem zależne, powinniśmy starać się budować dobre, zgodne więzi, z którymi przyjdą zmiany na lepsze.
Więzy współzależności łączące nas ze wszystkimi czującymi istotami przydają niezwykłego znaczenia angażowaniu w relacje z innymi serca, miłości i współczucia. W naszych związkach jest i pożytek, i szkoda. Możemy skupić się wyłącznie na wyrządzanych nam krzywdach, ale rozdrapywanie ran naprawdę nie przyniesie nic dobrego.
Natomiast poświęcanie uwagi relacjom pozytywnym może przynieść korzyść i nam, i innym, choćby pomagając w rozwijaniu szacunku, dobroci, współczucia. Uważam więc, że powinniśmy patrzeć na sprzężenia zwrotne w związkach z takiej właśnie perspektywy, doceniając to, co zawdzięczamy istotom i troszcząc się o ich szczęście.
Reaguj pozytywnie, kierując się miłością i współczuciem
Warto przyglądać się grze zależności w związkach. Osobom skorym do gniewu, na przykład, zdarza się wyładowywać złość na partnerach. Druga strona może nauczyć się odpowiadać na to irytacją. W ten sposób nakręca się spiralę agresji, coraz bardziej zatruwając atmosferę.
W takich okolicznościach powinniśmy starać się tonować reakcje, rozmyślnie nadawać im lepszą formę i właściwy tor, kierując się miłością i współczuciem. Pomoże w tym zmiana perspektywy.
Partner, który okazuje nam złość, nie panuje nad sobą – sam jest we władzy negatywnych uczuć. Znajduje się w specyficznym położeniu z takim a nie innym bagażem doświadczeń, co składa się na bardzo emocjonalną reakcję. Wybuch skierowanego na nas gniewu ma więc określone przyczyny i towarzyszy mu ograniczona poczytalność. Pamięć o tym może nam pomóc odpowiedzieć czymś innym.
Kiedy próbują nas uderzyć w głowę, nie złościmy się na kij, tylko na osobę, która ją trzyma. Na tej samej zasadzie nie warto irytować się na partnera, którym powodują szkodliwe uczucia i nieznajomość prawdziwej natury rzeczy – bo to z nich właśnie bierze się gniew. Myśląc w ten sposób, możemy zdobyć się na nową, bardziej konstruktywną reakcję i widzieć w wybuchu złości sposobność do nauczenia czegoś bliskiej osoby oraz nadania związkowi lepszego kierunku. Jeśli nam się powiedzie, jeżeli wyjdziemy z utartych kolein, naprawdę zdołamy przeobrazić nasze relacje.
Dostrzeżenie bezradności drugiego człowieka, braku wolności i kontroli, pomoże nam skupić się na nim, a nie na własnej, chwilowej wygodzie. I zachować tę perspektywę.
W trosce o cudze dobro nie ma zatem nic szczególnego ani skomplikowanego: to po prostu zrozumienie, że człowiek agresywny jest w istocie bezsilny w swoim podporządkowaniu temu, co nim rządzi. Gdyby działał zupełnie świadomie i w pełni się kontrolował, może moglibyśmy mieć mu za złe – tyle że to fikcja.
Widząc to, zaczniemy coraz wyżej cenić dobro innych. Powinniśmy starać się inwestować jak najwięcej energii w taką zmianę perspektywy rzeczy i związków, robiąc to – co niezwykle ważne – na spokojnie. Opanowanie i trzeźwa ocena okoliczności, które wywołały takie a nie inne zachowanie drugiego człowieka, mają znaczenie kluczowe dla przeobrażenia naszej reakcji.
Krótko mówiąc, współczujące serce to obudzenie w sobie pragnienia (czy też stanu umysłu) wyzwolenia istot, wyrwania ich cierpieniu, a przy tym gotowość pomnażania szczęścia, którego zaznają, by było jak największe i jak najgłębsze.
Rozwijanie współczucia praktykuje się krok po kroku
Z postawami tymi pracujemy stopniowo, rozwijając je krok po kroku.
Zaczynamy od uprzytomnienia sobie, że w gruncie rzeczy pragniemy jedynie unikać cierpienia i cieszyć się szczęściem. A potem sukcesywnie zwiększamy zasięg tej prostej konstatacji.
Najpierw musimy się przekonać, że to samo najbardziej fundamentalne pragnienie szczęścia i wolności od cierpień żywią także nasi rodzice, krewni i najbliżsi przyjaciele. Następnie krok po kroku zataczamy coraz szersze kręgi, żeby zdać sobie sprawę, że niczego innego nie chcą także powinowaci naszych ziomków i znajomych – aż zrozumiemy w końcu, że dotyczy to wszystkich czujących istot.
W ten sposób nasza kontemplacja i horyzont mogą zyskać ogromny zasięg oraz siłę, tchnąc w serce niewzruszone pragnienie uwolnienia innych od cierpień i zapewnienia im wszelkiego szczęścia.
Gotowość niesienia pomocy rozwija się stosownie do okoliczności
Kontemplując buddyjskie nauki o pracy na rzecz wszystkich istot, zdarza się zawiesić poprzeczkę zbyt wysoko. Wydaje mi się, że po prostu nie da się osiągnąć pułapu, z którego można powiedzieć, że oto przynosi się pożytek dosłownie wszystkim. To raczej kwestia pracy z tym, co mamy przed własnym nosem, czyli szczęściem i bólem, których doświadczamy my sami i nasi bliscy.
Myślę, że jesteście w stanie podchodzić do sytuacji naznaczonych bólem z otwartym sercem i gotowością zrobienia, co w waszej mocy, by ulżyć innym w cierpieniu, wyzwolić ich z niego. A także być gotowym do takiego samego pomnażania szczęścia każdej napotkanej istoty – i czynienia tego z sercem przepełnionym radością i pogodą. Tyle właśnie znaczą słowa „osiąganie pożytku wszystkich istot”.
Mówimy tutaj o następujących po sobie sytuacjach i rozwijaniu gotowości niesienia pomocy, powiększaniu serca, które życzy innym wolności od cierpienia oraz cieszenia się szczęściem w danych – tu i teraz – okolicznościach. Tak moim zdaniem należy rozumieć życzenie „niesienia pożytku wszystkim istotom”. Nie sądzę, by chodziło tu o spełnianie go wszystkim w każdym momencie.
Prawdziwe współczucie jest stale w gotowości i ruchu
Współczucie to zatem żywa rzecz. Prawdziwe zawsze jest w ruchu i stanie gotowości, nasze zwyczajne zaś wydaje się raz aktywne, to znów uśpione. W obliczu wielkiego cierpienia budzi się, by wypełnić zadanie, a kiedy chwila ta mija, ponownie zapada w sen.
Jednak współczucie prawdziwe jest inne. Choć oczywiście nie ma cech fizycznych, moim zdaniem należy mówić o nim w kategoriach nieustannego ruchu, stałej gotowości do działania czy, jak wolicie, wypełnienia misji. Towarzyszy każdej radości i bólowi, o które się ocieramy, niezależnie, czy dzieją się one na naszych oczach, czy tylko w głowie i sercu. Ciągłe zespolenie z jego rozbieganą, bezustannie aktywną postacią jest moim zdaniem prawdziwym znaczeniem współczucia.
Nie rozpoznajemy natury umysłu z uwagi na jej prostotę
Teraz ma być o naturze umysłu, a ja nie wiem, co mógłbym powiedzieć. Zazwyczaj myśląc o niej, uderzamy w wysokie tony – choć nie poświęciłem tej praktyce wiele czasu, gdybym miał mówić z własnego doświadczenia, stwierdziłbym, że na koniec wracamy do tego, co nudziło nas od początku, odkrywając, że to właśnie to.
Najpierw myślimy przecież, że to, co mamy teraz, jest za proste, za zwyczajne. Prawdziwa natura umysłu musi być czymś szczególnym, wzniosłym, ładniejszym od codzienności, która nie zaspokaja naszych pragnień i niespecjalnie cieszy; jeśli jednak przyłożycie się do praktyki, rozpoznając wreszcie prawdziwą naturę, moim zdaniem wrócicie do puntu wyjścia – nudnego, nieciekawego, nienowego, nieekscytującego stanu umysłu i uprzytomnicie sobie, że jest on właśnie tym, czego poszukiwaliście.
To nie jest zdobywanie nowego, tylko rozpoznanie starego, zawsze obecnego, a także zrozumienie, że nie ma nic innego. Niczego tu nie nabywamy. Wszyscy czekamy na kolejnego iPhone’a. Mieliśmy model 3, teraz mamy czwórkę i nie możemy doczekać się piątki. Wiążemy z nią wielkie nadzieje, lecz praktyka, praca z naturą umysłu polega na uprzytomnieniu sobie, co może model obecny i docenieniu posiadanego iPhone’a.
Nie koniec na tym: uczymy się również, jak się nim posługiwać. Jeśli nie poświęcimy temu czasu, z niewiedzy uznamy nasz iPhone za nudny, niefajny i będziemy czekać na następną, znacznie, jak się nam zdaje, lepszą wersję. Zakładając, że natura umysłu musi być czymś nowym, wzniosłym, ładniejszym od tego, co mamy, moglibyśmy – używam trybu przypuszczającego – popełnić błąd.
Słowo „natura” oznacza faktyczny stan, sytuację, w jakiej rzeczywiście znajduje się umysł. To zatem tylko kwestia rozpoznania, co tam jest – tak naprawdę. Trudno nam przyjąć, że powodem, dla którego nie rozpoznajemy prawdziwej natury własnego umysłu, nie jest zbyt wielka głębia czy trudność, a odwrotnie – nadmierna łatwość i prostota. Dawni mistrzowie medytacji powiadali, że przyczyną fiaska jest tak wielka prostota natury umysłu, że nie potrafimy w to uwierzyć.
Prawdziwa natura umysłu to zatem po prostu to, czym akurat jesteśmy, niezmanipulowany zwykły stan. Siła nawyku życia w stanach wydumanych, w których bezustannie dodajemy do rzeczy pojęcia, utrudnia nam powrót do tego, czym zwyczajnie jesteśmy.
W królestwie zwierząt tylko człowiek potrafi się uśmiechać i śmiać. To, zdaje się, cecha wyłącznie ludzka; inne zwierzęta mogą jęczeć i płakać, ale nie śmiać się. Dla nas ta zdolność jest naturalna, wrodzona – czasem jednak zawodzi, na przykład, gdy staramy się zmusić do uśmiechu, pozując do grupowej fotografii. (Co rusz słyszę, że jestem „poważny” – też tak sądzicie? – i kiedy robią zdjęcia, każą mi się uśmiechać. A ja nie umiem zrobić tego na komendę, bo to nie jest dla mnie tylko grymas.)
Trzeba dać sobie czas na zwyczajne bycie tym, kim jesteśmy
Wszyscy jesteśmy bardzo zajęci i zabiegani, musimy wydzielać sobie czas na robienie różnych rzeczy i pełnienie rozmaitych ról. Na przykład na bycie lekarzem, czyimś asystentem i jeszcze kimś innym, na to i na tamto, często jednak zapominamy o przeznaczeniu czasu na bycie po prostu sobą. Tym właśnie jest medytacja.
Medytacja to zostawienie sobie czasu na bycie sobą. Nie ma w niej nic ponad to, nic szczególnego poza pozwoleniem sobie na odprężenie i bycie, bez martwienia się tym, co było, bez zastanawiania się nad tym, co będzie. Trzeba do tego tylko rozluźnienia i zostawienia się w normalnym stanie – podarowania sobie takiej sposobności. Kiedy dacie sobie tę możliwość, przekonacie się, że bycie tu i teraz zacznie obejmować także inne sfery waszego życia. Nie tracicie prawdziwej natury, zajmując się innymi sprawami, nawet jeśli na co dzień jesteście bardzo zajęci.
Kiedy jesteśmy zabiegani i robimy mnóstwo rzeczy, które nas pochłaniają, zdarza się, że kładąc się spać, nie możemy sobie przypomnieć, co zrobiliśmy. Pamiętamy, że byliśmy czymś zaabsorbowani, ale właściwie nie wiemy czym.
Dzieje się tak dlatego, że w tym kołowrocie nasz umysł pochłania wyłącznie to, co na zewnątrz. I zatraca kontakt z tym, kim sami jesteśmy. Zaangażowany i skupiony li tylko na zewnątrz, traci przytomność i świadomość siebie. W ten sposób zaczynamy gubić siebie pośród całej tej krzątaniny, dlatego też uważam, że zarezerwowanie czasu na bycie po prostu sobą jest naprawdę bardzo ważne.
Doskonała znajomość siebie jest rozpoznaniem prawdziwej natury umysłu
Przywiązujemy wielką wagę, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, do pojęcia tożsamości. To dla nas niesłychanie istotna sprawa. Często obieramy za nią wykonywaną pracę. Jeśli spytać lekarza, kim jest, odpowie: „doktorem”. Ten rodzaj identyfikacji wydaje się szczególnie silny. Tożsamość opiera się na świecie zewnętrznym, nie zaś na tym, co dzieje się w środku i co uczyniłoby jej podstawę z nas samych.
Orientując się za bardzo według świata, możemy przysporzyć sobie poważnych problemów. A jeśli stracimy posadę albo możliwość pracy w zawodzie, do którego zostaliśmy przygotowani? Reakcje bywają skrajne, z próbą samobójstwa włącznie.
Takie rzeczy przytrafiają się nam naprawdę. Moim zdaniem dowodzi to konieczności skierowania uwagi do wewnątrz, aby budować poczucie tożsamości w oparciu o to, kim jesteśmy, a nie – co robimy.
Prawdziwa natura umysłu nie bierze się z określonej tradycji duchowej lub religii. Nie wymaga guru ani pielgrzymowania – tylko rozpoznania, kim jesteśmy. Cokolwiek to jest. Kiedy widzimy to zupełnie wyraźnie, gdy to, czym jesteśmy, staje się dla nas jasne i całkowicie oczywiste, kiedy wiemy to i rozumiemy absolutnie doskonale – wtedy, sądzę, możemy mówić o poznaniu prawdziwej natury umysłu. I uczynieniu jej swoją rzeczywistością.
Pytania z sali
Minęła dziewiąta, siedzicie tu tak długo, że chyba powinienem już przestać. Jeśli jednak macie pytania, postaram się na nie odpowiedzieć. To znaczy odpowiem na łatwe, przy trudnym skończy się nam czas. Niech będzie pięć.
Pytanie: Poziom naszego wykształcenia może odbiegać od doświadczenia, wynikającego z praktyki. Jak radzić sobie z rozziewem między intelektualnym zrozumieniem a realnym doświadczeniem, póki się do siebie nie zbliżą?
JŚK: Odpowiedź jest prosta: nie wiem. To cała odpowiedź. Gdybym był kimś innym, odparłbym: „nie wiem”, ale że jestem Karmapą, zrobię to tak: „wiem, ale nie chcę powiedzieć”. To miał być żart.
To problem, przed którym stajemy wszyscy, próbując doprowadzić doświadczenie do pułapu zrozumienia intelektualnego. Rzeczą moim zdaniem najważniejszą jest uprzytomnienie sobie, że w praktyce odnosimy się do tego, gdzie właśnie jesteśmy – do obecnej sytuacji i jej prawdy. I że lepiej nie doprawiać tego nadmiarem idei.
Jeśli dodamy do bieżących okoliczności zbyt wiele pomysłów, dojdzie do – jak mówią tradycyjne teksty – oddzielenia dharmy i osoby. A my chcemy, żeby dharma i człowiek były jednością, nie potrzeba nam między nimi przepaści.
Dlatego też dharma ma kolejne stopnie. Etapy praktyki odpowiadające poziomowi zrozumienia ludzkiego doświadczenia. Gdybyśmy się pod tym względem nie różnili, istniałaby wyłącznie dharma najgłębsza. Ale to nie ona ma osiągnąć Przebudzenie, potrzebuje tego człowiek – i dlatego wasza praktyka winna być dostosowana do aktualnego poziomu doświadczenia. To bardzo ważne.
Natomiast jeśli idzie o studia, czyli słuchanie i rozmyślanie, warto oczywiście zapoznawać się z różnymi szkołami filozofii, rozmaitymi prezentacjami pustości, kolejnych ścieżek, bhumi i tak dalej. Trzeba jednak rozumieć, że to właśnie studia, że filozofia jest filozofią i zajmuje właściwe miejsce w naszych głowach. Możemy uczyć się o pustości, ale też musimy wiedzieć, jak ma się to do skali naszych doświadczeń. Jeśli nie potrafimy odróżnić jednego od drugiego, istnieje niebezpieczeństwo popadnięcia w skrajność, którą nazywa się dumą.
Wyobraźmy sobie, że osoba, która słyszała jakieś nauki dzogcien, zaczyna uważać się za praktykującego „wielką doskonałość”, choć brakuje jej po temu doświadczenia. Kiedy pytają „kim jesteś?”, odpowiada: „adeptem wielkiej doskonałości”. I wydaje się sobie doskonała, wprost niezrównana. Sądzi, że najidealniejszą rzeczą jest właśnie ona sama, ucieleśniona wielka doskonałość. Mówiąc o sobie i swojej praktyce, zniża głos i pięknieje – ale jeśli nie pokrywa się to ze zdobytym doświadczeniem, może być bardzo groźne, przybierając postać żenującego nadęcia.
Pytanie: Czy jesteś świadomy łączących nas więzi cały czas? W każdej chwili świadomy istot? Jeśli idzie o moje doświadczenia, świadomość pojawia się i znika. Ty czujesz się związany z nami ciągle? Czy jeśli chcę się z tobą połączyć, wystarczy, że dostroję się do twojej nieprzerwanej świadomości mnie?
JŚK: Nie twierdzę, że jestem bezustannie świadomy wszystkich związków ze wszystkimi istotami, jakbym z każdą rozmawiał telepatycznie przez telefon. Być może czyjeś myślenie o mnie wpływa na to, jak się czuję, ale mogę sobie z tego nie zdawać sprawy.
Wydaje mi się, że w tym pytaniu związek i relacja przedstawione są jako działanie, podczas gdy ja uważam, że lepiej opisuje je – w sensie tego, co z natury łączy nas i wszystkie czujące istoty – kontemplacja księżyca jako symbolu miłości. Nie zawsze jestem świadomy, wprost, moich związków z różnymi istotami; bywają one dziwne i trudne do zrozumienia. Ludzie mówią mi na przykład, że ukazuję się im w snach, choć nigdy nie widzieli mnie ani żadnego tybetańskiego lamy. Więzy bywają więc dziwne i nie do końca pojmuję to zjawisko.
Mówiłem natomiast o naturalnych więzach miłości i współczucia, o tym, że zawsze, konsekwentnie pragnę, aby życie za życiem, w najszerszej perspektywie, łączyły mnie one z czującymi istotami. To nie ulotne, chwilowe uczucie między nami, lecz ciągła obecność miłującej dobroci i współczucia. Nie przypisywałem sobie zdolności jasnowidzenia czy jakiegoś postrzegania pozazmysłowego, mówiłem za to o obecności dobroci i współczucia, które są stabilne, szczere i zawsze gotowe do działania.
Pytanie: Chciałem zapytać o sposób na bezpośrednie rozpuszczenie postrzegania siebie i innych jako rzeczy odrębnych i różnych.
JŚK: Z pewnej perspektywy można mówić o odrębnych bytach, niemniej na poziomie głębszym, jak mówiłem, wszyscy tak samo pragniemy szczęścia i nie chcemy cierpieć. To fundamentalna prawda, która czyni nas równymi. Uważam, że powinniśmy pamiętać i rozmyślać o tym poziomie rzeczywistości.
Traci z nią kontakt ten, kto sądzi, że inni nie pragną szczęścia tak samo jak on czy wręcz wcale. To zupełnie fałszywy obraz. Przechodząc do sedna, odpowiedzią na to pytanie jest praktyka medytacji nad sobą i innymi.
Pytanie: Zważywszy na to, co mówiłeś o niemożności pomagania wszystkim istotom cały czas, czy przyjmowanie przez nas ślubowania bodhisattwy – które każe nam do tego dążyć – nie jest dość nierealistyczne? I czy w ogóle nadejdzie chwila wyzwolenia wszystkich istot?
JŚK: Czujących istot jest nieskończenie wiele, dosłownie, ich liczba nie ma końca, zatem rzeczywiście nie nadejdzie dzień, kiedy nie będzie już żadnej. Na drugim końcu tego kija mamy nieskończoność i bezmiar aspiracji bodhisattwy, toteż i one nigdy nie dobiegną kresu.
Nie wchodzi więc w grę moment, kiedy mówią: „pa, pa, nadszedł koniec świata, spadamy”, bowiem liczba istot jest nieograniczona, aspiracja bodhisattwów nie ma granic i w dodatku nie przeraża ich niepoliczlność tych pierwszych. Oni nie upadają na duchu. Prawdę mówiąc, wszystko to przydaje im tylko sił i determinacji w pracy dla innych oraz pogłębia praktykę postępowania bodhisattwy.
Gdyby zabrakło istot, bodhisattwów czekałoby bezrobocie. Nie ma w tym nic dobrego, więc nie trzeba się martwić nieskończonością czujących istot. Liczy się to, jak zamierzamy wywiązać się z zadania niesienia pożytku im wszystkim. (Nie powinienem już aby powiedzieć „pa, pa”?)
Pytanie: Czy Wasza Świątobliwość mógłby wskazać nam praktyczną metodę, która pozwoliłaby nam wrócić prosto do „obecnej chwili” i urzeczywistnić naszą prawdziwą naturę pośród zgiełku codziennego zabiegania?
JŚK: Jak już mówiłem, przede wszystkim trzeba pamiętać, kim jesteśmy, i nie dać się przytłoczyć sytuacji. Cokolwiek się dzieje. Zwykle postępujemy odwrotnie i pozwalamy się porwać wydarzeniom, ale dzięki świadomości i uwadze możemy wznieść się ponad okoliczności, by w nich kompletnie nie ugrzęznąć.
Warto, moim zdaniem, zadbać o poczucie przestrzeni między sobą a tym, co się akurat wydarza. Weźmy osobę, która potrafi pływać i nagle znalazła się w wodzie. Jeśli się nie opanuje, zamiast odnaleźć w sobie tę umiejętność zacznie się panicznie miotać – natomiast człowiekowi, który potrafi się natychmiast uspokoić, takie wyzwanie pozwoli błyszczeć. Poczucie przestrzeni przydaje się w każdej sytuacji.
Koniec wykładu. Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
Chcę jeszcze tylko powiedzieć, iż jestem wam wdzięczny, że znaleźliście czas, żeby tu dziś przyjść. Modlę się o waszą pomyślność i mam nadzieję, że będziemy się jeszcze spotykać. Liczę też, że dane mi będzie przyjeżdżać do Stanów Zjednoczonych. Mogą być z tym pewne problemy, ale będę się starał.
AK