
Gjalłang Karmapa na spotkaniu z tybetańskimi przywódcami duchowymi
18 czerwca 2015
Gjalłang Karmapa uczestniczy w uroczystościach 80. urodzin J.Ś. Dalajlamy
21 lipca 2015Trening umysłu to bardzo ważna praktyka wywodząca się z tradycji kadampy. W tym wypadku „umysł“ oznacza bodhiczittę, chodzi zatem o trening rozwijający bodhiczittę. Praktykowanie bodhiczitty nie wszystkim przychodzi łatwo i naturalnie. Większość z nas musi ćwiczyć się w tym stopniowo, rozwijając tę właściwość krok po kroku.
Mówiąc o hinajanie czy mahajanie, używamy sanskryckiego słowa „jana“, które dosłownie wskazuje na brzemię nakładane na zwierzęta w dawnych czasach wykorzystywane do celów pociągowych – kozy, osły czy woły. Mogły one przenosić na grzbiecie pakunki i towary, przez co zaczęto je nazywać „wozami“, janami. Naturalnie, zwierzęta te różnią się między sobą siłą i wielkością ciężaru, jaki są w stanie unieść. Kozy, na przykład, mogą przenosić tylko małe pakunki, na osły i woły nakładano nieco większe, do najcięższych zaś prac wykorzystywano słonie. Podobnie terminy „hinajana“ i „mahajana“ wskazują na różnicę odpowiedzialności, którą są w stanie przyjąć na siebie adepci buddyzmu. Nie chodzi przy tym tylko o wagę ich własnych zobowiązań, ale o to, za jak wiele istot czują się oni odpowiedzialni. Nie sprowadza się to tylko do rodzaju recytowanych modlitw. Mówiąc: „Oby wszystkie istoty były szczęśliwe i wolne od cierpienia“, nie możemy przecież ograniczać się do słów. Czy naprawdę jesteśmy w stanie rozwinąć w sercu takie pragnienie i zobowiązać się do troski o wszystkie istoty? Czy mamy dość odwagi? Na tym bowiem polega różnica pomiędzy tymi ścieżkami buddyzmu.
Aby podążać ścieżką mahajany, musimy podjąć odpowiedni trening. Nigdy nie jest tak, że praktykujemy tylko i wyłącznie Dharmę mahajany, nie angażując się w inne praktyki. Zanim wkroczymy na ścieżkę mahajany, powinniśmy wykonywać praktyki należące do hinajany. Osiągnięcie rezultatów tych praktyk pozwala nam osiągnąć rezultaty praktyk mahajany. Nie zależy to jednak w żadnym stopniu od tego, jak dane praktyki są klasyfikowane. Weźmy za przykład tekst, który jest tematem tych wykładów: „Osiem strof o treningu umysłu“ Gesze Langri Tangpy. Gdybym zapytał was teraz, do której ze ścieżek buddyzmu należą te nauki, odpowiecie z pewnością, że reprezentuje on Dharmę mahajany. Ale czy sam fakt, iż studiujemy teraz tekst mahajany, czyni nas adeptami mahajany? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Studiowanie tekstu mahajany nie musi automatycznie oznaczać, że robimy to zgodnie z wymogami tej tradycji nauk. Wszystko bowiem zależy od naszych intencji. Bez motywacji mahajany rozmyślania nad Dharmą mahajany nie czynią nas jej adeptami.
Możemy na przykład wskazać dany tekst, mówiąc: To jest Dharma hinajany, albo: To Dharma mahajany. W podobny sposób oceniamy osoby praktykujące buddyzm: on jest adeptem hinajany albo mahajany. Nie powinniśmy jednak tak robić. Pytajmy raczej samych siebie: jak silna jest moja motywacja? Oceniajmy własne intencje zamiast cudzych. Trening umysłu dotyczy przecież naszego własnego umysłu i jest skuteczny tylko wtedy, gdy pozwala nam go okiełznać i uspokoić. Ważne jest zatem, by zaglądać do swego wnętrza sprawdzając, jak dalece jesteśmy w stanie zapanować nad niesfornymi myślami i uczuciami.
W pierwszej strofie pouczeń o treningu umysłu czytamy:
Zawsze i z pełną determinacją
troszczyć się będę o wszystkie istoty,
które bardziej niż spełniający życzenia klejnot
pomagają w osiągnięciu najwyższego celu.
Długi czas zastanawiałem się nad tym, czym dokładnie jest „spełniający życzenia klejnot“ i jak ten termin objaśnić. Legenda mówi, że ten niezwykły kamień leży na dnie oceanu i bardzo trudno jest go stamtąd wydobyć – trzeba odbyć bardzo długą podróż na środek oceanu i poprosić nagów, by go nam podarowały. Mając taki klejnot, wystarczy składać mu dary i modlitwy, a w zamian spełni on wszystkie nasze pragnienia. To oczywiście mit i upłynęło sporo czasu zanim zrozumiałem, czym w dzisiejszych czasach go zastępujemy. Przecież obecnie tak właśnie podchodzimy do pieniędzy. Posiadając dużo pieniędzy, możemy mieć wszystko, czego zapragniemy: ładny dom, ubrania, dobre jedzenie, wielkie wpływy itp. Wszystko to można zdobyć za pieniądze, które pod każdym względem przypominają spełniający życzenia klejnot – on również zapewniał tylko dobrobyt materialny, nie mógł nikogo obdarować poczuciem szczęścia czy stanem Przebudzenia. Pieniądze są dla współczesnych ludzi niezwykle istotne. W rzeczywistości jedynie pośredniczą one w osiąganiu radości, ale dochodzi do tego, że dla wielu z nas stają się celem samym w sobie. Stają się głównym przedmiotem naszych zainteresowań i wysiłków. Zatem czytając tę pierwszą strofę tekstu, myślę że dzisiaj lepiej jest zastąpić „spełniający życzenia klejnot“ terminem „pieniądze“. Łatwiej zrozumiemy, o co chodzi w tym stwierdzeniu, gdy wyobrazimy sobie, że czujące istoty są dużo cenniejsze od pieniędzy.
Dlaczego zatem czujące istoty są ważniejsze i cenniejsze od klejnotu spełniającego życzenia czy też pieniędzy? Jak wspomniałem – te rzeczy są źródłem jedynie zewnętrznego, materialnego dostatku. Nie obdarzą nas współczuciem, zrozumieniem, szczęściem czy Przebudzeniem. Jeśli jednak będziemy szanować czujące istoty i dbać o ich dobro, wówczas rozwiniemy takie bezcenne właściwości jak miłość, życzliwość, współczucie i zrozumienie. Będziemy też w stanie zaznać prawdziwego szczęścia i Stanu Buddhy. Dlatego właśnie istoty są ważniejsze i cenniejsze nawet od spełniającego życzenia klejnotu.
Buddhów i Bodhisatwów zazwyczaj zapraszamy do siebie z entuzjazmem i sadzamy w jakimś wyeksponowanym miejscu, składamy im dary i pokłony. Zaś ludzi, którzy noszą stare ubrania i mają zabrudzone twarze, czym prędzej przepędzamy i trzymamy się od nich z daleka. Posłużę się analogią lepienia z gliny. Z tej samej gliny możemy stworzyć posąg Buddhy, który następnie służy jako przedmiot czci, lub figurkę psa czy świni, która jednak nie będzie przedstawiała dla nas żadnej wartości. Ten sam materiał inaczej uformowany wywołuje w nas tak odmienne reakcje. Aby osiągnąć Stan Buddhy i prawdziwe szczęście, nie ma znaczenia czy służymy Buddhom czy zwyczajnym istotom. Mówi się, że w tym celu składanie darów Buddhom i przynoszenie pożytku istotom jest tak samo pomocne. Buddhów, Bodhisatwów i bogów zazwyczaj traktujemy z wielkim poważaniem i podobnie powinniśmy odnosić się do czujących istot, dostrzegając ich cenne właściwości.
Druga strofa brzmi tak:
Przebywając w towarzystwie ludzi,
siebie będę postrzegać jako najmniej znaczącego.
Innych zaś darzyć będę największym szacunkiem
należnym ludziom ode mnie lepszym.
W dzisiejszych czasach słowa te trudno wprowadzić w życie, gdyż żyjemy w kulturze, która nakazuje traktować wszystkich w jednakowy sposób. Nawet jeśli nie czujemy się lepsi od innych, postrzegamy siebie na równi z nimi. Przyzwyczajeni do takiego stylu myślenia nie potrafimy patrzeć na siebie jak na kogoś mniej znaczącego od reszty ludzi. Takie nastawienie można rozwinąć tylko podczas odpowiedniego treningu.
Współcześnie dużo problemów sprawia nam rozróżnienie pomiędzy dumą i pewnością siebie. Często więc nie dostrzegamy swej dumy, której powinniśmy się wystrzegać, myląc ją z pewnością siebie, której potrzebujemy. Musimy się jednak nauczyć osłabiać swą dumę, arogancję i tendencję umniejszania innych. Duma nam szkodzi, zaś poczucie własnej wartości stanowi dobre wsparcie w walce z przeszkadzającymi emocjami. Emocje te utrzymujemy w sobie od tak dawna, że zdążyliśmy się już do nich przyzwyczaić, więc często z nimi przegrywamy. Nie powinniśmy się jednak na to godzić. Nie pozwalajmy emocjom przejmować nad nami władzę. Stać nas na to, by się im przeciwstawić i zastosować antidotum. Takiej właśnie pewności siebie potrzebujemy: poczucia, że damy radę, nie poddamy się, zwyciężymy. Możemy to też nazwać dobrą dumą, która uważa złe emocje za niegodne i nieznaczące. Chodzi w końcu o to, by móc sobie powiedzieć: Nie potrzebuję ich, świetnie sobie bez nich poradzę.
To jednak nie jest takie proste, gdyż często znajdujemy się w sytuacji, w której wykorzystaliśmy już wszystkie inne sposoby reakcji i nie pozostało nam nic innego, jak wyzwolić emocje. Nic dobrego nie przychodzi nam już do głowy, czujemy tylko pustkę i rosnące napięcie. Wtedy nie mamy wyboru, nie pozostało nam już nic innego, musimy je rozładować. Gdybyśmy jednak w takiej sytuacji mieli dość silną pewność siebie, przy pewnej dozie miłości i współczucia, poradzilibyśmy sobie bez gwałtownego wyrażenia emocji. Moglibyśmy im powiedzieć: Mam coś lepszego od was, mam uczucie miłości i współczucia, więc was nie potrzebuję. Innymi słowy mielibyśmy jakąś alternatywę. W przeciwnym razie emocje stają się bardzo atrakcyjną opcją reagowania, a my przywiązujemy się do nich, jakby były czymś niezbędnym.
Duma, której musimy się pozbyć, sprawia, że nie szanujemy, a czasem wręcz ignorujemy innych. Przeszkadza nam ona także w naszym osobistym rozwoju. Dharma powinna utrzymywać nas w procesie ciągłego duchowego rozwoju, z każdym dniem powinniśmy stawać się odrobinę lepsi. Jeśli jednak rozwiniemy dumę i będziemy ignorować innych, zatrzymamy rozwój swoich dobrych właściwości. Taka duma jest nam zbędna. Dobre właściwości muszą być pielęgnowane nieustannie. Nie pozwólmy więc, by jakieś drobne poczucie samouwielbienia zahamowało ich wzrost. Najczęściej chwytamy się jakiejś drobnej cechy, na przykład pozycji społecznej, i w oparciu o ten nieznaczący fakt rozwijamy olbrzymią dumę. To może też być duma związana z pochodzeniem, dobrymi właściwościami, pięknym wyglądem – niemniej pamiętajmy, że stanowi ona przeszkodę w rozwoju tego, co jest naprawdę istotne i co dużo bardziej zasługuje na naszą uwagę.
Teraz przechodzimy do trzeciej strofy:
Czyniąc cokolwiek, obserwować będę swój umysł,
a z chwilą, gdy pojawiać się zaczną szkodliwe emocje,
z całych sił stawię im czoła i zawrócę ich bieg,
zanim zdążą zaszkodzić mnie i innym.
Tutaj w angielskim tłumaczeniu użyto słowa „zranić“ (w polskim „zaszkodzić“), ale tybetański termin „marung ła“ znaczy raczej „zdziczeć“, czy też „uczynić szorstkim, nierównym“. Szorstkim i dzikim stajemy się wtedy, gdy folgujemy emocjom i przyzwyczajamy się do nich. Jeden wybuch emocji nie czyni nas jeszcze złym człowiekiem. Gorzej, gdy przywykniemy do nich – wtedy w każdej trudnej sytuacji nasz umysł od razu staje się niespokojny.
Czy mówimy o hinajanie, mahajanie czy jakichkolwiek naukach, jakie przekazał Buddha, służą one tylko jednemu celowi – poskramianiu naszych emocji (kleśa). Możemy się nazywać śrawakami, pratjekabuddhami czy adeptami tajemnej mantry, bez względu na nazwy jakimi się określamy, nasza praktyka jest autentyczną praktyką Dharmy tylko wtedy, gdy stanowi antidotum na szkodliwe emocje. To kluczowy punkt dharmicznych instrukcji. Od tego także zależą efekty naszych duchowych ćwiczeń.
Weźmy za przykład praktykę winai, nasze ślubowania, które są niczym więzy utrzymujące w ryzach nasze ciało, mowę i umysł. W Tybecie praktyce trzech rodzajów ślubowań przypisywano wielkie znaczenie. To dlatego, że w tradycji buddyzmu tybetańskiego, jak w żadnej innej, jedna osoba praktykuje jednocześnie wszystkie trzy ścieżki Dharmy – hinajanę, mahajanę i wadżrajanę. Aby było to możliwe, kluczowe jest utrzymywanie ślubowań, zaś zagadnienie jednoczesnego utrzymywania wszystkich trzech rodzajów ślubowań stało się u nas osobną dziedziną studiów i badań, która stworzyła już wiele objaśnień i komentarzy. Prościej jest, gdy jedna osoba utrzymuje tylko jeden rodzaj ślubowań: pratimokszy, bodhisattwy lub samaja wadżrajany. Wtedy wszystko jest jasne i przychodzi bez trudu. Gdy jednak staramy się utrzymywać je wszystkie na raz, zdarza się, że nasze ślubowania sobie wzajemnie zaprzeczają. Może dojść do sytuacji, w której działanie zgodne ze ślubowaniem pratimokszy stoi w sprzeczności z wymogami ślubowania bodhisattwy. Innym razem zobowiązania samaja, sekretnej mantry, mogą wymagać od nas naruszenia ślubowania pratimokszy. W takich sytuacjach nasza praktyka przysparza wielu trudności. Ta sfera praktyki sprawia wiele problemów adeptom buddyzmu.
Główną jednak sprawą jest to, że ślubowania powinny osłabiać nasze kleśa, a każdy ich rodzaj skupia się na innych emocjach. Wszystkie ślubowania pratimokszy (czyli ślubowania hinajany) – pięć ślubowań dla świeckich, ślubowania postne i mnisie – mają służyć jako antidotum na szkodliwe działania ciała i mowy. To pewna umowa, którą utrzymujemy z naszym ciałem i mową – że nie uczynią one niczego pod wpływem pożądania czy przywiązania, na których głównie skupia się praktyka hinajany.
Inaczej jest w wypadku ślubowań bodhisattwy, gdyż mówi się, że dla Bodhisattwów przywiązanie nie jest wielką przeszkodą. Bodhisattwowie czerpią siłę głównie z miłości i współczucia a przywiązanie nierzadko pomaga rozwijać te uczucia, dlatego nie traktuje się go jak szkodliwej emocji. Tym zaś co najbardziej szkodzi rozwijaniu miłości i współczucia jest złość i niechęć, więc te ślubowania skupiają się przede wszystkim na osłabianiu tych emocji.
Samaja wadżrajany zaś, choć mają na celu usunięcie wszystkich szkodliwych emocji, również przywiązania i złości, główny nacisk kładą na nieświadomości i ignorancji, która skłania nas do lgnięcia do realności zjawisk. Ta ścieżka oferuje wiele różnorodnych metod osłabiania naszego przekonania co do realności zjawisk: pogłębianie najwyższego zrozumienia, rozwijanie mądrości pięciu Buddhów, mądrości podobnej zwierciadłu itp.
Podsumowując, wszystkie nauki winai stanowią antidotum na szkodliwe emocje i do tego powinny nam służyć. Zazwyczaj jednak dzieje się tak, że wyznaczamy sobie pewien czas w ciągu dnia, który spędzamy w swoim pokoju medytacyjnym i medytujemy. Potem z tego pokoju wychodzimy i pozwalamy sobie być znowu tą samą osobą, która ulega wpływowi szkodliwych emocji. Nie traktujmy Dharmy w ten sposób. Prawdziwa Dharma jest bowiem czymś, co wykracza poza pokój medytacyjny i naszą prywatną medytację. Powinna towarzyszyć każdej czynności, jaką wykonujemy, każdemu nowemu zadaniu, każdemu międzyludzkiemu spotkaniu. Nigdy nie powinna opuszczać naszych myśli. W opisach postępowania Bodhisattwy mówi się, że nawet podczas zawiązywania pasa podtrzymującego mnisie szaty należy zwracać uwagę, by ta czynność również służyła osłabianiu emocji. To tylko jeden przykład, który ilustruje, że Dharma powinna być z nami nieustannie, w każdych okolicznościach. Tylko wtedy stanie się autentycznym źródłem odwagi i pewności siebie, które z kolei pozwolą nam zwyciężyć w walce z emocjami.
Musimy zatem połączyć Dharmę z życiem. Ale z tym wiążą się kolejne nieporozumienia, gdyż wiele osób zaczyna przykładać wielkie znaczenie do przedmiotów rytualnych, które nagle muszą znaleźć się w ich domu. Przynoszą więc jakieś wadżry, dzwonki, bębenki, naczynia z czaszki i nigdy nie rozstają się ze swoją malą. Takie zachowanie może wprowadzać wiele zamieszania, szczególnie w rodzinie, w której nie wszyscy praktykują buddyzm. Dharma staje się wówczas źródłem niespodziewanych trudności, gdyż z perspektywy rodziny zachowujemy się bardzo dziwnie. Buddyzm nie jest jednak czymś, z czym musimy się obnosić na zewnątrz. Oczywiście, zdarza się, że robimy to w sposób bardzo naturalny. Jeżeli naturalnie widać po nas, że jesteśmy buddystami, to OK. Ale świadome popisywanie się tym, że jest się buddystą i że się wykonuje jakieś niezwykłe praktyki jest tak naprawdę niezgodne z duchem Dharmy, należy raczej do jednej z ośmiu samsarycznych dharm. Życie Dharmą jest czymś zgoła innym – jest umiejętnością korzystania z Dharmy jako antidotum na emocjonalne splamienia. Nie ogranicza się też do czasu spędzanego w pokoju medytacyjnym. Byłoby inaczej, gdyby nasze emocje pojawiały się tylko podczas medytacji, ale tak przecież nie jest. Emocje zaskakują nas w pracy, podczas rozmów i innych kontaktów z ludźmi – i właśnie wtedy najbardziej potrzebujemy Dharmy.
Kolejnym często popełnianym błędem jest niewłaściwy sposób stosowania antidotum na szkodliwe emocje. Weźmy za przykład złość. Kiedy się w nas rozbudza, najczęściej staramy się ją uciszyć, stłumić. Jest takie tybetańskie powiedzenie: Nawet gdy wewnątrz bucha ogień, z ust nie uchodzi żaden dym. Mowa tu o sytuacji, kiedy wewnątrz nas kipią emocje, ale nie chcemy, by ktokolwiek je zauważył, ukrywamy je przed światem. Tak właśnie wielu ludzi radzi sobie ze swoją złością – próbuje ją w sobie zamknąć. Gdy jednak robimy to zbyt często, nasz gniew gromadzi się wewnątrz nas i powiększa, by w końcu sprawić nam jeszcze większy ból. Współcześnie radzi się na przykład, by zamiast tego okazywać swą frustrację i otwarcie mówić o tym, co nam przeszkadza. Czytając zatem wers: „z całych sił stawię im czoła i zawrócę ich bieg“, musimy wiedzieć, że nie chodzi tu o tłumienie emocji.
Właściwe podejście do emocji opisuje kolejny wers: „zanim zdążą zaszkodzić mnie i innym“. Emocje zaburzają umysł, sprawiają, że tracimy swą łagodność i spokój. Musimy zacząć dostrzegać jak bardzo nam szkodzą. Gdy zaś właściwie rozpoznamy szkodliwość emocji, stracą one swój urok, zaczniemy czuć do nich odrazę. Wówczas emocje same będą tracić na sile, nie będziemy musieli ich tłumić ani ukrywać przed światem. Tak zatem działa podstawowe, główne antidotum na kleśa.
Aby to antidotum było skuteczne, musimy je wspierać – zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Wyobraźcie sobie czasy, kiedy władali królowie i nieustannie walczyli między sobą. Władca, który chciał wypowiedzieć wojnę i zająć terytorium innego królestwa, musiał najpierw przygotować i dobrze wyposażyć swoją armię. W tym samym czasie wysyłał szpiegów, sprawdzając jak wygląda sytuacja ekonomiczna tego kraju, jaki nastrój panuje w społeczeństwie, jak wygląda stan armii i czy mieszkańcy mają duże oddanie do swego króla. To był bardzo ważny element strategii, gdyż dobry stan finansów, silne wojsko, a przede wszystkim wielka miłość podwładnych do króla, skazywały całe przedsięwzięcie na porażkę. Co wtedy robił dobry generał? Tworzył piątą kolumnę, która rozniecała społeczne bunty i zarażała innych nieufnością i nienawiścią wobec rządu. Mając dobrze przygotowane oba etapy planu: uzbrojoną armię atakującą z zewnątrz i gotowych na wszystko rebeliantów, podbijający królestwo władca miał wielkie szanse na zwycięstwo.
Podobną strategię powinniśmy przyjąć w walce ze swoimi emocjami. Z jednej strony wykonujemy zewnętrzne praktyki, takie jak pokłony, mantry Wadżrasattwy, Guru Jogę, modlitwy i tym podobne. Ale jednocześnie powinniśmy spoglądać do swego wnętrza, by się upewnić, czy w głębi duszy czujemy autentyczną odrazę do swych emocji, czy jesteśmy gotowi, by się z nimi rozstać. Bez względu na to, jak wiele praktyk wykonujemy, bez tego zniechęcenia i odrazy antidotum na kleśa nie zacznie działać. Wszystko sprowadza się do tego, by obudzić się z zaklęcia rzucanego przez emocje, dostrzec ich prawdziwe, szkodliwe oblicze. Wówczas, z pomocą zasługi płynącej z naszych praktyk, zwyciężymy tę bitwę.
Pamiętajmy, że sami jesteśmy swoim największym wrogiem. Nasza percepcja i stosunek do emocji stanowi istotę problemu. Cała sprawa byłaby dużo prostsza, gdyby emocje i antidotum były dwiema różnymi osobami. Ale tak nie jest – emocje to my i antidotum na nie to również my. Dlatego czasami tak trudno się w tym połapać. Emocje, które mieszkają głęboko w nas, nierzadko traktujemy jak swoich najlepszych przyjaciół i choć z zewnątrz zdajemy się praktykować Dharmę, wewnątrz nas nic się nie zmienia. Praca z naszą psychiką jest zatem najważniejsza.
Przechodzimy do kolejnej strofy:
Kiedykolwiek napotkam ludzi z natury podłych
lub tych, których przygniata cierpienie lub ciężar winy,
otoczę ich opieką jak niebywałą rzadkość,
jakbym znalazł bezcenny skarb.
Ludzie „z natury podli“ potrzebują naszej miłości i współczucia szczególnie mocno. Kiedy jednak dzieje im się coś złego, myślimy inaczej – że oni na to zasłużyli. Ktoś, dajmy na to, skrzywdził nas bardzo, ukradł nasz samochód i spalił dom, ale podczas ucieczki został ciężko ranny i trafił do szpitala. Pomyślimy zapewne – dobrze mu tak! Ten właśnie moment dowodzi braku współczucia, bodhiczitty. Wrodzy nam ludzie powinni być głównym obiektem naszej praktyki. Wobec bliskich czy obojętnych współczucie przychodzi łatwiej. Ćwiczyć powinniśmy je zatem głównie wobec osób, które nam zaszkodziły.
Czasami, gdy podczas medytacji staramy się rozwijać miłość i współczucie wobec ludzi nam nieprzyjaznych, nie wychodzi to dobrze. Dlatego kiedy przydarza im się coś złego, powinniśmy dostrzec w tym prawdziwą okazję, by zrobić jakiś postęp w swojej praktyce. Takie sytuacje są przecież sprawdzianem naszych duchowych osiągnięć. Jeżeli w takiej chwili odkryjemy, że niestety nie mamy dość współczucia, by obdarzyć nim te osoby, to w porządku, nie ma powodów do paniki. Przede wszystkim chodzi o to, abyśmy wciąż podejmowali takie próby i cały czas sprawdzali rezultaty swoich wysiłków. Nie ma sensu udawać przed samym sobą lepszych niż jesteśmy lub zadręczać się, że jesteśmy złymi buddystami, a nasza praktyka jest nic nie warta. Nie udawajmy więc swojego żalu, mówiąc: Om mani peme hung, jak mi go szkoda. W ten sposób rozwijamy jedną z ośmiu samsarycznych dharm. Potraktujmy to raczej jak test dla naszej praktyki miłości i współczucia, doskonałą okazję, by sprawdzić, na jakim etapie praktyki się znajdujemy. Czasami medytując przez długi czas nie jesteśmy w stanie ocenić swoich postępów, głębi swej miłości i współczucia. Doceniajmy więc okazje, kiedy możemy je poddać próbie.
Posłużę się takim przykładem. Wyraz Buddha czytany od lewej do prawej znaczy Buddha i brzmi Buddha, ale czytany od tyłu brzmi inaczej i znaczy co innego. Jednak pisownia tego wyrazu pozostaje taka sama. Podobnie istoty mogą być wobec nas bardziej lub mniej przyjazne, ale nie różnią się one sposobem odczuwania szczęścia i cierpienia. Czy mają dobry czy trudny charakter, nadal są czującymi istotami i powinniśmy zawsze o tym pamiętać. Co więcej, człowiek o złym usposobieniu zawsze może się zmienić. Nawiązując więc pełną współczucia relację z taką osobą, która może ją zainspirować do zmiany na lepsze, dokonujemy czegoś szczególnie szlachetnego.
W moim życiu pojawiają się zarówno ludzie, którzy mnie wspierają, jak i tacy, którzy mi szkodzą. Spotykając osoby, które nie życzą nam dobrze, tracimy wiarę w siebie – to całkiem naturalna reakcja. Za nimi może przyjść gniew i żal. Zapominamy przy tym, że ci ludzie nadal nie różnią się od nas w doświadczaniu radości i cierpienia. Jeśli chcemy ujrzeć rezultaty treningu umysłu, czyli bodhiczitty, musimy sobie o tym przypominać. Nawet ci, którzy nieustannie, złośliwie i uparcie rzucają nam kłody pod nogi, nadal są czującymi istotami, które zasługują na nasze współczucie i zrozumienie. Popełniamy błąd rozwijając wobec nich jakieś złe uczucia. Jeśli zaś przestajemy widzieć w nich czujące istoty i uznajemy, że nie są godni naszego współczucia, bo od tego ważniejsza zdaje się krzywda, jaką nam wcześniej wyrządzili – to popełniamy jeszcze większy błąd.
Czas na piątą strofę pouczeń Gesze Langri Tangpy:
Kiedykolwiek inni powodowani zazdrością
krzywdzą mnie swą napastliwością albo poniżają,
odstąpię im swoje zwycięstwo,
porażkę zatrzymam dla siebie.
Podczas treningu umysłu wykonujemy głównie dwie praktyki: rozwijanie poczucia równości pomiędzy nami i istotami [omawiane w poprzednich strofach] oraz tak zwaną wymianę siebie na innych. W zasadzie praktyka bodhiczitty tradycyjnie obejmuje jeszcze jeden, pierwszy etap, którym jest rozmyślanie nad łańcuchem współzależnego powstawania, ale dzisiaj nie będziemy go omawiać. Przechodzimy zaś teraz do praktyki wymiany siebie na innych, którą dawni adepci szkoły kadampy utrzymywali w tajemnicy. Nie była ona powszechnie nauczana. Z czasem jednak instrukcje te zaczęto przekazywać publicznie.
Co zatem stoi za słowami: „odstąpię im swoje zwycięstwo, porażkę zachowam dla siebie“? Rozwijając współczucie dla istot z czasem dochodzimy do takiego poziomu, na którym myślimy już niemal tylko o innych. Bez względu na to, jak źle nam się wiedzie, ile bólu i trudności doświadczamy, interesuje nas tylko dobro innych i jesteśmy gotowi oddać im wszelkie własne przyczyny szczęścia, praktycznie wszystko, co posiadamy. Na tym poziomie nasza miłość, troska o innych jak i odwaga i determinacja są niezwykle intensywne i głębokie.
„Kiedy inni krzywdzą mnie swą napastliwością lub poniżają“ – odnosi się do ludzi przepełnionych zazdrością, którzy bezzasadnie nas krytykują i umniejszają nasze zasługi. W takiej sytuacji osoba, która stara się rozwijać miłość i współczucie, powinna dostrzegać fakt, iż atakujący ją człowiek padł ofiarą swych emocji. Nie należy zatem winić tej osoby, winne są przede wszystkim kleśa. Odpowiadanie na zniewagi kolejnymi zniewagami byłoby więc nieadekwatne do prawdziwego obrazu sytuacji, nie mówiąc już o tym, że stałoby w sprzeczności z zasadami treningu umysłu. Teoretycznie wiemy już o tym, sposób działania emocji jest nam znany, ale czasami pozostaje to tylko w naszej głowie, nie trafiając do serca. Rozumienie czegoś i wprowadzanie tego w życie to dwie różne sprawy.
Zastanówmy się – gdyby ktoś uderzył nas kijem, czy złościlibyśmy się na ten kij czy na trzymającego go człowieka? Oczywiście, okazywanie złości wobec kija mijałoby się z celem, gdyż to nie on zadał nam ból. Odpowiedzialna za to jest osoba, która trzyma i sprawuje kontrolę nad kijem, gdyż kij sam w sobie nie ma żadnego powodu, by nas bić. Kij nie posiada złej woli, jest narzędziem w ręku używającej go osoby. Podobnie – nikt z natury nie jest złośliwy, nikt nie posiada wrodzonej intencji, by krzywdzić innych. Dochodzi do tego tylko wtedy, gdy władzę nad nami przejmują przeszkadzające, szkodliwe emocje.
Nota bene, nie wiem czy tłumaczenie sanskryckiego terminu „kleśa“ jako „emocje“ jest najwłaściwsze. Czasami mam wątpliwości, czy to słowo obejmuje wszystkie stany umysłu, które należą do tej kategorii. Nieświadomość, czy też ignorancja, nie jest przecież emocją, w zasadzie nawet jej nie zauważamy i często nie zdajemy sobie sprawy z jej istnienia. Pamiętajmy jednak, że o niej również jest tu mowa.
Wracając do tematu – emocje zmuszają ludzi do robienia pewnych rzeczy a to powinno skłaniać nas do wybaczania. Nawet jeśli nie potrafimy wybaczyć czynu, powinniśmy znaleźć wybaczenie dla osoby. Człowiek, który pod wpływem emocji wyrządza nam jakąś krzywdę, nie panuje nad sobą, więc mszczenie się na nim byłoby niewłaściwe. Zamiast tego, powinniśmy rozwijać współczucie wobec niego, zasługuje on bowiem na naszą sympatię i zrozumienie. Owładnięty przez emocje człowiek znajduje się przecież w opłakanym stanie. To tylko powód, by nasze współczucie wobec niego i chęć pomocy stały się jeszcze większe.
Gdy dla przykładu ktoś wytacza przeciwko nam proces sądowy, to oczywiście musimy na ten pozew odpowiedzieć i rozpocząć jakieś prawne działania. Jeśli jednak jednocześnie będziemy się złościć i napełniać żalem do występującej przeciwko nam osoby, stracimy spokój i równowagę umysłu. Dopuszczanie złych emocji jeszcze bardziej nas unieszczęśliwi. W takiej sytuacji najlepiej oddać się medytacji i zachować spokój, gdyż dzięki temu nasz umysł będzie jaśniejszy i będziemy w stanie zachować się w bardziej racjonalny sposób. Nie trzymając emocji na wodzy, straciwszy luz i równowagę, z pewnością popełnimy jakiś błąd i sprawy potoczą się w złym kierunku. Nauczmy się zatem oddzielać osobę od jej czynów, które z kolei są rezultatem jej emocji, przez co znajduje się ona w bardzo trudnym położeniu.
Zanim jednak będziemy zdolni faktycznie poczuć i zrozumieć stan, do jakiego doprowadzają ludzi ich emocje, najpierw musimy dobrze poznać działanie własnych emocji. W przeciwnym razie nigdy nie pojmiemy, o co w tym procesie chodzi. Badajmy więc sposób, w jaki emocje przejmują nad nami kontrolę, jaką siłą dysponują, co się wtedy z nami dzieje. To zaś wymaga pewnego doświadczenia. Sami musimy doświadczyć mroku, który ogarnia umysł zniewolony ignorancją, pozbawiony jasnej świadomości. Sami musimy poczuć rozpalający się wewnątrz żar złości i nienawiści. Dopiero wtedy w pełni zrozumiemy sytuację innego człowieka, którego umysł znalazł się w takich tarapatach.
Kolejną niezbędną sprawą jest rozwijanie świadomości i uważności, gdyż bez nich nigdy nie docenimy szkodliwości emocji i nigdy nie zdołamy ich osłabić. Ile to już razy pod wpływem złości popełnialiśmy jakieś błędy? Ile błędów już popełniliśmy z powodu własnej głupoty i ignorancji? Ile razy silne pożądanie przyczyniło się do tego, że mylnie oceniliśmy jakaś sytuację? Przeżyliśmy to już wiele razy, ale czy to nas czegoś nauczyło? Dopiero świadomość i uważność pozwoli nam wyciągać z tych błędów właściwe wnioski.
Teksty buddyjskie mówią, że istnieje 84 000 różnych emocji i psychicznych ułomności. Myślę jednak, że w staroindyjskiej literaturze znaczyło to po prostu, że jest ich bardzo wiele, nikt ich przecież nie policzył. W dawnych indyjskich opowieściach przeczytać można na przykład, że jakiś król miał 84 000 żon. Jeśli faktycznie chodziło o taką liczbę, gdyby nawet król odwiedzał każdej nocy inną królową, musiałby to robić przez kilka żywotów. Ta liczba zatem oznacza po prostu wielką ilość i taką wielką ilość różnych emocji jest w stanie zrodzić nasz umysł. By je zatem jakoś ogarnąć, można je sprowadzić do trzech głównych trucizn: ignorancji, przywiązania i złości. Ostatnią z nich jest najłatwiej rozpoznać, drugą nieco trudniej, pierwszej zaś jesteśmy najmniej świadomi. To, oczywiście, nie jest regułą absolutną, gdyż różni ludzie pewne emocje odczuwają mocniej lub słabiej, przez co czasami łatwiej jest im rozpoznać na przykład swoje pożądanie. Wpływ na to ma również nasze otoczenie, które może stwarzać więcej okazji do powstawania jednej z trucizn umysłu.
Ci, którzy studiują filozofię buddyjską, potrafią najpewniej wyrecytować z pamięci całą listę szkodliwych skutków emocji. Ale potrafią to robić tylko dlatego, że się dobrze uczyli, nie wypływa to z ich doświadczenia. Inni zaś często powołują się na swojego nauczyciela, mówiąc: Mój lama tak powiedział. Ale to nadal nie nawiązuje do ich autentycznego doświadczenia. Powtarzanie wyuczonych słów nie wystarczy. Aby w pełni zrozumieć szkodliwość emocji, musimy na sobie odczuć efekty ich działania. W przeciwnym razie nasze rozważania przypominać będą sytuację, w której opisujemy osobę, której nigdy w życiu nie spotkaliśmy. Podobnie rzecz się ma z naszymi emocjami – musimy ich bezpośrednio doświadczyć, a następnie poznać głębiej poprzez słuchanie, kontemplowanie i medytację. Wymaga to bowiem pewnego wysiłku, codziennych obserwacji i wnikliwości – czym one tak naprawdę są, jak się przejawiają, jak działają. Powinniśmy przy tym korzystać z różnych metod i przyglądać się emocjom z każdej możliwej perspektywy. Taką obserwację należy prowadzić codziennie, nieustannie. Inaczej się nie da. Nie oddzielajmy też szkodliwych skutków działania emocji od nich samych, gdyż szkodliwość wynika z ich natury. Kleśa są samą istotą cierpienia. Myślenie, że emocje to jedno, a skutki ich wpływu to inna sprawa, jedynie oddala nas od rozpoznania ich prawdziwego charakteru. Nie wystarczy pozbyć się skutków działania emocji. One same w sobie są szkodliwe i tak należy je postrzegać.
Ile czasu zajmuje nam poznanie emocji? Trudno to określić. Czasami odnoszę wrażenie, że potrzeba 5 lub 10 lat, by nauczyć się dobrze rozpoznawać jedną z nich. Uczenie się tej sztuki twa długo, ale potem samo rozpoznanie może trwać zaledwie ułamek sekundy. Niektórzy są w tym naprawdę dobrzy.
W zrozumieniu szkodliwości emocji pomaga wspominanie błędów, jakie popełniliśmy pod ich wpływem w przeszłości. To jedna z metod uczenia się, jak je rozpoznawać. W naukach buddyjskich często przywołujemy przykłady wielkich mistrzów, ale pamiętajmy, że oni także urodzili się ze skłonnością do emocji. Nierzadko popełniali w życiu wiele błędów, ale analizowali je głęboko, wyciągali z nich właściwe wnioski i w końcu wyzbywali się ich całkowicie. Można zatem powiedzieć, że popełnione wcześniej błędy pomogły im osiągnąć duchowe mistrzostwo. Czasami rozmyślamy o reinkarnacji i wyobrażając sobie niezliczoną ilość błędów popełnionych w niezliczonej ilości przeszłych odrodzeń, upadamy na duchu. Zamiast wznieść się ponad swoje ułomności, jeszcze bardziej się im poddajemy. Musimy zatem przekroczyć samą naturę naszych błędów, w czym też one same okazują się najbardziej pomocne. Wielkie, szlachetne istoty nie stały się takie za sprawą jakichś niezwykłych właściwości, ale za sprawą błędów i problemów, których doświadczyły i które zdołały przekroczyć. To właśnie jest najbardziej niezwykłe. Cóż bowiem specjalnego można powiedzieć o osobie, która urodziła się doskonała i nic już nie musiała robić.
Przejdźmy do omawianego tekstu:
Nawet jeśli ktoś, komu wcześniej pomogłem
lub w kim pokładałem wielkie nadzieje,
źle i niesprawiedliwie mnie potraktuje,
dostrzegę w nim prawdziwego duchowego przyjaciela.
Upokorzenie, oszustwo czy inne cierpienie zadane przez bliską nam osobę, którą się wcześniej opiekowaliśmy, jest wyjątkowo bolesne i dużo bardziej przygnębiające niż cierpienie wyrządzone przez wroga. Dlaczego więc mamy widzieć w tym przejaw aktywności prawdziwego duchowego przyjaciela? Gdyż ta osoba pozwala nam dostrzec samą istotę problemu.
W dzisiejszych czasach zdarza się, że praktyka Dharmy traktowana jest jak odpoczynek. Mieszkając w dużym mieście zazwyczaj mamy wiele obowiązków na głowie. Życie wypełnia nam praca, stres, codzienna krzątanina. Dharmę zostawiamy więc na weekend. Jedziemy wtedy do ośrodka buddyjskiego, który staje się naszym duchowym spa. Tam możemy wreszcie pomedytować, poćwiczyć jogę, pójść na masaż, rozluźnić się, odpocząć. Ach, jak przyjemnie. Jaka ulga, cisza, czujemy się wspaniale, odświeżeni, spokojni, jakby wszystkie nasze troski odeszły w niepamięć. Niestety, zdarza się, że z tym właśnie mylimy praktykę Dharmy. Owszem, wynosimy z tego wiele korzyści, ale są to korzyści tymczasowe. Dharma przynosić ma nieco inny pożytek. Takie praktyki nie są lekarstwem na chorobę samsary, to tylko środek przeciwbólowy.
Prawdziwa praktyka Dharmy dużo bardziej przypomina intensywne ćwiczenia, które wymagają wielkiego wysiłku, kondycji i determinacji. Nie ma w tym nic przyjemnego. Wręcz przeciwnie – musimy się przygotować na wielkie zmagania i trudności, których dostarczają nam, na przykład, kłopotliwi przyjaciele i osoby, które nas ranią i krzywdzą. Oto powód, dlaczego powinniśmy dostrzegać w nich duchowych nauczycieli.
Siódma strofa mówi dalej:
Pokrótce: obym pośrednio i bezpośrednio
niósł pomoc i szczęście wszystkim moim matkom
i obym w tajemnicy przyjmował na siebie
każdą ich krzywdę i cierpienie.
Ten fragment tekstu dotyczy praktyki tong len, czyli tak zwanej praktyki przyjmowania i dawania, wymiany swojego szczęścia na cierpienie innych. Myślę, że ważne jest tutaj podkreślenie wskazówki, by praktykę tę wykonywać w tajemnicy. To znaczy, że nie mówimy nikomu: Mam zamiar przejąć twoje cierpienie i oddać ci swoje szczęście. Takie popisywanie się byłoby szukaniem poklasku, jedną z ośmiu samsarycznych dharm. Utrzymujemy więc ten fakt w tajemnicy.
Oczywiście, autentyczne przejęcie na siebie czyjegoś bólu jest zadaniem niezwykle trudnym – a dla nas zapewne niewykonalnym. W praktyce tej chodzi więc głównie o rozwinięcie takiej motywacji: o ile to tylko możliwe, jestem na to gotowy. Tworzymy tego rodzaju intencję, przyrzekamy to sobie.
Czasami przychodzą do mnie różni ludzie i mówią: Chciałbym coś zrobić dla innych. Dlatego chcę być bardzo bogaty, chcę mieć dużo pieniędzy. Gdy tego słucham, budzą się we mnie pewne podejrzenia – co ma bogactwo do pomagania innym? Osoby te wyjaśniają więc, że jest tylu biednych ludzi na świecie, tyle dzieci niechodzących do szkoły. Mając pieniądze można zapewnić im godne warunki życia. Bogaci ludzie mogą przynosić innym wiele pożytku. Myślę jednak, że nie tędy droga. Gdyby wszyscy byli bogaci, nie mielibyśmy komu pomagać. Są też tacy, którzy narzekają w podobny sposób, że nie mogą pomagać innym, gdyż nie mają żadnych wpływów ani władzy. Pytają mnie zatem, jak je zdobyć, bo to jedyny sposób, by zrobić coś dobrego na tym świecie. Nie na tym to jednak polega.
Pamiętajmy, że tak naprawdę nie wiemy, gdzie przebywają Bodhisattwowie, nie potrafimy też powiedzieć, kto jest Bodhisattwą. Dopóki sami nie osiągniemy poziomu Bodhisattwy, nie jesteśmy w stanie rozpoznać innych Bodhisattwów. Kto wie, może jednym z nich jest ten bezpański pies? Jednak mimo że ich nie rozpoznajemy, Bodhisattwowie i tak robią wszystko, by nam pomóc. Czasami żal mi się ich robi, bo nie dostrzegając ich prawdziwej tożsamości ludzie nie okazują im żadnej wdzięczności. Odpłacają się im kompletną niewdzięcznością. Być może jedną dobrą stroną tybetańskiego systemu rozpoznawania tulku jest to, że przynajmniej wiemy, że ta osoba jest Bodhisattwą, i w związku z tym pamiętamy, by podziękować jej za to, co dla nas zrobiła. Dzięki temu mamy szansę wzbudzić w sobie nieco wdzięczności. Zdarza się jednak, że Bodhisattwowie pomagają innym w sposób dla nas niewidoczny lub też niezrozumiały, bo nie jesteśmy w stanie określić, czy to, co robią wychodzi innym na korzyść czy raczej im szkodzi. Takich Bodhisattwów jest bardzo wielu.
Ktoś, kto chce przynosić innym pożytek, musi zaangażować w to ciało, mowę i umysł. Obecnie jednak nasze ciało, mowa i umysł nie stanowią dobrej podstawy dla dobroczynnej działalności. Najpierw musimy je do tego dobrze przygotować. Musimy rozwinąć zdolności pomagania innym za pomocą mowy, umysłu i ciała, a następnie nauczyć się z nich korzystać – w każdych okolicznościach. Wówczas posiadając bogactwo, zrobimy z niego naprawdę dobry użytek, ale też nie posiadając go, znajdziemy inny sposób, by pomagać. Nawet jako żebracy zdołamy przynieść innym jakiś pożytek. W przeciwnym razie, jeśli uprzednio nie rozwiniemy w sobie takiego potencjału, zdobywszy upragniony majątek, niczego dobrego nie zdziałamy. Zaczniemy raczej przypominać kandydatów na prezydenta, którzy podczas wyborów obiecują zbudować wiele dróg i szkół, a gdy w końcu zostają wybrani, zachowują się tak, jakby już nic nie musieli robić. Zatem bez uprzednich aspiracji, czystych intencji i przygotowań istnieje ryzyko, iż po zdobyciu pieniędzy damy się im zwieść, a nasza postawa się zmieni.
Nauczę się utrzymywać wszystkie te praktyki
w czysty, niesplamiony samsarycznymi dharmami sposób.
Obym ujrzał iluzoryczną naturę wszystkiego
i wolny od przywiązania, obym wyzwolił się z (samsarycznych) więzów.
W ostatniej strofie zobowiązujemy się do wykonywania tych ćwiczeń w czysty sposób, wolny od ośmiu samsarycznych dharm. Co więcej, wyrażamy życzenie, byśmy potrafili to robić dostrzegając jednocześnie iluzoryczność zjawisk, utrzymując wgląd w ich pustą naturę. W ten sposób uwolnimy się z więzienia samsary.
Osiem samsarycznych dharm koncentruje nasz umysł na zdobywaniu tego, czego pragniemy w tym życiu. Możemy to robić w przeróżny sposób i Dharma nie jest nam do tego potrzebna. Dharma służy celom osiąganym w następnym życiu czy też wszystkich kolejnych żywotach. Oczywiście, wyciągnięcie jakichś pożytków z Dharmy jest możliwe również w tym życiu, ale głównie praktykuje się ją z myślą o dalszej przyszłości. Jeżeli nie wierzymy w reinkarnację, to naturalnie nie odnajdziemy w tym żadnego sensu – bo skoro nie wiadomo, co będzie po śmierci, lepiej skupić się na tym, co jest dla nas dobre teraz. A skoro nie wiadomo czy teraz przyniesie to jakieś konkretne efekty, może lepiej jednak zająć się czymś innym?
Ileż to razy mówiliśmy już o trzech rodzajach praktykujących, z których ci o najmniejszym potencjale starają się przynajmniej uniknąć odrodzenia w niższych światach samsary. Taka postawa to niezbędne minimum. W dzisiejszych czasach jednak wymienia się już dwa rodzaje początkujących adeptów Dharmy. Pierwszy odpowiada klasycznemu opisowi, czyli obejmuje osoby pragnące uniknąć cierpienia w kolejnym życiu, drugi zaś odnosi się do właśnie takich najbardziej zwyczajnych ludzi zainteresowanych głównie doczesnością. Współczesne komentarze do praktyki stopniowej ścieżki zaczęły uwzględniać taką kategorię praktykujących, gdyż rośnie liczba ludzi przykładających większą wagę do spraw obecnego życia.
Osiem samsarycznym dharm utrzymuje zatem naszą uwagę tylko na tym, co już teraz możemy osiągnąć. Współcześnie przybierają one postać ekstremalnego materializmu i konsumpcjonizmu. Czyli zamykamy oczy, idziemy do sklepu i kupujemy wszystko, co przyjdzie nam do głowy, czy potrzebujemy tego czy nie. Chcemy po prostu kupować, kupować i kupować. Oglądamy też reklamy. Niektóre z nich są oczywistą fantazją, ale i tak rozbudzają nasze marzenia. Wiele razy już opowiadałem o tej reklamie, w której facet wznosi się w powietrze na motocyklu. Z początku myślałem sobie: latający motocyklista, też mi coś. Ale oglądając ją potem wiele razy, zacząłem wyobrażać sobie, jakby to było wznosić się tak w niebo i w tych czadowych ciemnych okularkach z szumem przecinać powietrze. W końcu nabrałem ochoty, by samemu tego spróbować! Reklamy nas zaślepiają i sprawiają, że kupujemy bez większego zastanowienia. Problemem tutaj jest zatem przywiązanie, które nieustannie czai się w naszym umyśle. Choć pragniemy zrobić ze swym życiem coś naprawdę pożytecznego, materialny świat nieustannie nas rozprasza i odwraca uwagę od tego, co naprawdę ważne.
Na tym kończę i dziękuję.