Nagroda „India Splendor” – 2009
25 sierpnia 2009
Technologia serca
19 listopada 200920 września 2009 r.
Indie bagatelizują naruszenia granicy przez siły chińskie, Pekin dąsa się w związku z listopadową wizytą Dalajlamy w klasztorze w stanie Arunczal Pradeś. Karmapa Ogjen Trinle Dordże, jedyny ważny przywódca buddyjski uznawany przez Pekin, Tybetańczyków oraz Indie, pokonuje pole minowe dyplomacji. Dziś rozmawia w Delhi z Rashmee Roshanem Lallem o polityce, hip-hopie i grach wideo.
Czy Indie wystarczająco dyplomatycznie obchodzą się z Chinami, i vice versa?
Oczywiście nie mam perspektywy polityka, który uczestniczy w tych kontaktach. Oba rządy kierują się własnymi interesami i robią wszystko, by osiągnąć własne cele. Nie mnie wypowiadać się na ten temat, ale gdybym miał spekulować z perspektywy własnego krzesła, powiedziałbym, że Pekin celowo próbuje grać na nerwach rządowi Indii, co nie najlepiej służy dobrosąsiedzkim stosunkom. Indie to kraj tradycyjnie nastawiony pokojowo, najwyraźniej niedążący do zwarcia, ale też rozwijający się szybko, co może nie podobać się Chinom i popychać je do tego rodzaju działań. Zapewne tu leżą przyczyny wydarzeń, których jesteśmy świadkami.
Nie byłeś w Chinach od czasu dramatycznej ucieczki do Indii w styczniu 2000 roku. Czy zapraszano cię do powrotu i jak wyglądają twoje relacje z tamtymi władzami?
Relacje! Nie mam żadnych z rządem Chin. Kiedy żyłem w kontrolowanym przez Pekin Tybecie, nie miałem wyboru, ale od chwili opuszczenia kraju jestem poza zasięgiem jakiejkolwiek kontroli chińskich władz, nie komunikuję się z nimi, nie utrzymujemy żadnych stosunków.
Wielu uważa jednak, że jako jedyny liczący się tybetański przywódca duchowy uznawany zarówno przez Pekin, jak Dalajlamę, możesz być kluczem do nowego otwarcia w stosunkach chińsko-tybetańskich, ale ty wydajesz się na Chiny rozeźlony.
W żadnym razie. Jako adept Dharmy staram się zachować bezstronność, wolność od nadmiernego lgnięcia do swoich i niechęci do drugiej strony. Jeśli idzie o moje poglądy, jestem entuzjastą polityki „drogi środka” Jego Świątobliwości Dalajlamy. Ta wizja niesie wielkie dobro i Tybetańczykom, i Chińczykom.
Jeśli pójdziemy tą drogą, zyska rząd Chin i naród tybetański. Opowiada się za nią jego dziewięćdziesiąt procent – przytłaczająca większość. Uważam się po prostu za jednego z nich i czuję się odpowiedzialny za naszą sprawę. Nie potrafiłbym jednak powiedzieć, jakie niesie to dla mnie konkretne możliwości.
W tej chwili tybetański rząd na wychodźstwie prowadzi z Pekinem dialog, lecz nie wydaje się on szczególnie owocny. Pozostaje nam czekać na to, co przyniesie czas.
Aż będziesz miał pięćdziesiąt lat? Dziś masz dwadzieścia cztery, a Tybetańczycy są w Indiach od ponad pół wieku. Czy za dwie dekady nie staną się po prostu obywatelami Indii?
Dzięki wsparciu rządu i obywateli Indii oraz niezrównanemu przywództwu Jego Świątobliwości Dalajlamy udało nam się zachować na wychodźstwie rodzimą kulturę. Rzecz jasna wolelibyśmy robić to w kraju, lecz w tej chwili nie pozwala na to sytuacja.
Na dłuższą metę jest to jednak osiągalne jedynie w Tybecie. Dlatego też powtarzam, że sprawa jest bardzo poważna i świat powinien okazywać jej większe zainteresowanie. Nie możemy pozwolić sobie na czekanie dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat, żeby przekonać się, co będzie i co przyniesie czas, ponieważ zagrożenie bezpowrotną utratą lwiej część naszej kultury jest naprawdę ogromne. Trzymamy w rękach rozpalony do czerwoności węgiel i musimy natychmiast coś zrobić. Gdybyśmy faktycznie mieli czekać jeszcze pół wieku, straty mogłyby być nieodwracalne.
Jesteś młody, a więc, to zrozumiałe, niecierpliwy. Dalajlama ma siedemdziesiąt trzy lata i wielu uważa, że to ty powinieneś go zastąpić, ponieważ uosabiasz historię swego narodu, na którą składają się prześladowania, ucieczka i wygnanie. Czy Dalajlama jakoś cię na to przygotowuje?
Rzeczywiście, w największym uproszczeniu, w moim życiu miały miejsce rzeczy szczególne, które sprawiają, że mówiąc o przyszłości Tybetu chętnie rozprawia się o ewentualnej sukcesji. Sam jednak niezmiennie powtarzam, że jestem tylko jednym z uczniów Jego Świątobliwości i że wielu Tybetańczyków wspaniale mu służy i realizuje jego wizję. Staram się, ale jeśli idzie o pełnienie kiedyś jakiejś roli, to jestem już Karmapą, mam swoje zadanie i naprawdę czuję brzemię tej odpowiedzialności. Myślę, że będę po prostu robił to, co teraz, służąc wraz z innymi spełnieniu wizji Jego Świątobliwości Dalajlamy.
Ale zgodziłbyś się, gdyby cię poproszono – przez aklamację – o stanięcie na czele ruchu tybetańskiego? Tak czy nie?
To naprawdę złożona sprawa. Jeśli mamy poważnie mówić o przewodzeniu Tybetańczykom, trzeba spojrzeć na kontekst, a jest on taki, że od jakiś ośmiuset, dziewięciuset lat Karmapa jest postacią całkowicie apolityczną, skupioną wyłącznie na sprawach duchowych, a nie na władzy. Moim zdaniem trudno byłoby w jeden wieczór postawić na głowie historię i zrobić z Karmapy kogoś więcej niż nauczyciela duchowego. Co więcej, Dalajlama cieszy się doskonałym zdrowiem, jest niezwykle aktywny i wspaniale służy sprawie narodu tybetańskiego, pozostając – i będzie tak nadal – jego niekwestionowanym przywódcą. Nie warto się zbytnio napinać. Ciągle rozmawiamy o tym, jak ma wyglądać prawdziwa tybetańska demokracja i kto nią pokieruje, ale to tylko dyskusje, z którymi nie ma sensu zapędzać się w tak daleką przyszłość.
W takim razie z innej beczki: ponoć lubisz słuchać na iPodzie hip-hopu. Kogo najbardziej?
Nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko. Słucham wszystkiego, co wpadnie mi w ręce i dobrze brzmi. Powinienem trzymać się sztuki tradycyjnej, bo jestem tybetańskim nauczycielem buddyjskim i noszę te szaty. Muszę pielęgnować kulturowe więzi, ale od czasu do czasu lubię posłuchać hip-hopu, ponieważ brzmi bardzo świeżo, a będąc nauczycielem wiekowej tradycji jestem też przecież obywatelem globalnej wioski XXI wieku. Rap to jeden ze sposobów przynależenia do tej epoki.
I dlatego grasz w gry wojenne, choć wielu powiedziałoby pewnie, że to zajęcie niestosowne dla mnicha i orędownika pokoju?
Uważam gry wideo za terapię emocjonalną, moją światową terapię. Buddyści czy nie – wszyscy doświadczamy uczuć, dobrych, smutnych, gorzkich, i musimy jakoś sobie z tym radzić. I bywa, że gry przynoszą mi ulgę, obniżenie ciśnienia. Kiedy budzą się we mnie negatywne emocje, mogę je rozładować w iluzji, jaką jest gra. Potem czuję się lepiej. Agresja, jaka się wyzwala przy konsoli, zaspokaja moje pragnienie wyrażania tego uczucia. To naprawdę dobry patent, bo dzięki niemu nie muszę nikogo zdzielić.
Nie powinna załatwić tego medytacja?
Nie. Gra to skuteczna metoda.
Wszedłeś w dorosłość w Indiach, czy zatem znasz hindi, czytasz w tym języku, jesz indyjskie potrawy, czy unikasz takich rzeczy, bo musisz być wierny ojczystej kulturze?
Thoda thoda. Lubię indyjską kuchnię i znam trochę hindi. Adepci buddyzmu tybetańskiego powinni zrozumieć, że żyjemy w czasach, które wymagają otwarcia na inne kultury i tradycje. I wchodzenia w relacje z nimi. Nie da się dziś odizolować, sądząc, że jako buddyści powinniśmy mieszkać w jaskiniach i zerwać wszelkie więzi ze społeczeństwem. Teraz trzeba się angażować, a języki, obyczaje i doświadczenia innych są tego częścią. Przy tym buddyści wszystkich tradycji zawsze darzyli Indie, miejsce narodzin swojej religii, najwyższym szacunkiem. Poświęcam czas nauce hindi, coś już umiem i gdybym mógł regularnie z kimś ćwiczyć, szłoby to znacznie szybciej. Ponieważ przypomina tybetański, nie jest trudno. Wcześniej uczyłem się też sanskryckiej gramatyki.
Wiem, że miałeś pogadankę dla uczniów z Delhi o tym, „jak być szczęśliwym”. Czy to w ogóle możliwe w całym znaczeniu tego słowa? Sam jesteś? Skoro mogłaby ci poprawić nastrój wolność Tybetu, może teraz, jak my, maluczcy, też nie możesz mówić o pełnym szczęściu?
Samopoczucie zależy od stanu umysłu. Pewnie, że wszyscy pragniemy poprawy sytuacji w Tybecie, ale nawet gdyby zyskał on autonomię zgodnie z filozofią drogi środka, wcale nie musielibyśmy doznać wielkiego ukojenia. Szczęście bierze się z własnego umysłu i jednym z kluczy do niego jest znajdowanie zadowolenia w czymś małym. To prawdziwy, stabilny i trwały fundament. Co się tyczy szczęścia pozbawionego choćby śladu cierpienia, oba są od siebie zależne. Nie ma mowy o szczęściu bez punktu odniesienia w bólu. I odwrotnie. Możemy zacząć dyskusję o uczuciu wyrastającym ponad doczesne radości i marności, ale zapędzimy się w naprawdę wysokie rejestry.
AK